Powódź – czy uczymy się przez doświadczanie? 

powódź

O ile od dawna nie doświadczyliśmy tragedii, z jaką zmagał się przez ostatnie tygodnie region Emilia – Romania we Włoszech, o tyle lokalne powodzie błyskawiczne są u nas częstym zjawiskiem. Te zazwyczaj mało medialne zdarzenia powodują znaczne straty. Czy mamy wystarczającą wiedzę na ten temat? Czy wyciągamy wnioski z tych zdarzeń? Jakie działania wdrażamy, aby uniknąć strat powodziowych? Odpowiedzi spróbowałam poszukać w rozmowie z Romanem Koniecznym – wieloletnim ekspertem ds. ograniczania skutków powodzi[1].

Agnieszka Hobot: Chciałabym dzisiaj porozmawiać o społecznym aspekcie zjawiska powodzi. Postrzeganie jej jest bardzo zróżnicowane w poszczególnych krajach. Czego, według Ciebie, powodzie nauczyły Polaków? Czy jesteśmy o krok do przodu, czy jest to ciągle działanie ad hoc? Kiedy się coś dzieje, wszystkie służby postawione są w stan gotowości, a potem przychodzi czas spokoju, w którym mamy inne, ważniejsze tematy? A może jednak próbujemy przewidywać przyszłość?

Roman Konieczny: Z tym uczeniem się w oparciu o doświadczenia jest bardzo różnie. Inaczej to wygląda na poziomie instytucji państwowych, inaczej na poziomie samorządów, co innego obserwujemy u zwykłych ludzi narażonych na powodzie.

Zacznijmy od instytucji. Marzy mi się, żeby po jakiejś dużej powodzi w Polsce przeprowadzono coś, co zrobiono w Wielkiej Brytanii po tragedii z 2007 r. To była duża powódź, zalało ponad 50 000 budynków mieszkalnych. Zaraz po opadnięciu wody powołano komisję parlamentarną, która nie szukała winnych, ale próbowała zdiagnozować, co z systemu ograniczania skutków powodzi działało dobrze, a co źle. Powstał fascynujący dokument, nadal dostępny w Internecie pod nazwą Raport Pitt’a, od nazwiska szefa zespołu, sir Michaela Pitt’a. Członkowie komisji przeprowadzili setki rozmów, spotykali się nie tylko z przedstawicielami instytucji, ale i z poszkodowanymi, przestudiowali tysiące dokumentów i raportów i po roku przedstawili swoje przemyślenia i zaproponowali rekomendacje. Zostały one zaprezentowane w parlamencie i poszczególne instytucje publiczne zostały zobowiązane do ich wdrożenia. A potem, przez kolejne lata tenże parlament monitorował efekty wdrożenia propozycji.

AH: Co w tym raporcie uznano za wymagające poprawy – czego te rekomendacje dotyczyły? Tak w największym skrócie.

RK: Główne punkty rekomendacji nie dotyczyły, jak moglibyśmy się w Polsce spodziewać, zbiorników retencyjnych, braku regulacji rzek czy konieczności modernizacji wałów przeciwpowodziowych. Pierwszym punktem była poprawa systemu ostrzegania powodziowego. Większość ludzi nie została poinformowana o nadchodzącym zagrożeniu – nie podjęła więc odpowiednich działań. Proponowane zmiany nie dotyczyły tylko technik powiadamiania ludzi, ale też poprawy przepływu informacji między instytucjami. Na przykład pomiędzy tzw. Met Office, czyli biurem, które prognozuje zdarzenia (takie brytyjskie IMGW) a Agencją Środowiskową, która rozsyła ostrzeżenia.

Druga grupa wniosków i rekomendacji dotyczyła niewykorzystania planowania przestrzennego do ograniczania skutków powodzi. Nie chodzi o to, by zakazywać budowy na terenach zagrożonych. Rzecz w tym, by ograniczać lokalizowanie obiektów uważanych za infrastrukturę krytyczną dla lokalnych społeczności (np. stacji uzdatniania wody, węzłów energetycznych itd.) na obszarach niebezpiecznych. Chodziło też o to, by nie dopuszczać do ciągłego uszczelniania powierzchni chłonnej, co powoduje szybki spływ wód i sprzyja większym kulminacjom w rzekach. Nie można, w angielskiej rzeczywistości, zabronić właścicielowi gruntu budowy na nim, ale można podpowiedzieć, jak budować, by zmniejszyć straty w przypadku powodzi. Jak usytuować dom, jakich używać materiałów budowlanych itd. Czyli jest to sprawa albo norm, albo rekomendacji budowlanych dla terenów o różnym stopniu zagrożenia. Doświadczenia wielu krajów, w tym USA, pokazują jak istotnie takie wskazówki oddziałują na ograniczenie strat.

Trzecia rekomendacja dotyczyła kształtowania świadomości ludzi, którzy muszą wiedzieć, co skutecznie ochroni ich budynek, jakie metody mogą wdrożyć prewencyjnie, a jakich używać tuż przed powodzią. Muszą też wiedzieć, kto ich ostrzeże, co powinni wtedy zrobić itd. U nas, ale okazało się, że w Wielkiej Brytanii również, zakładano, że ludzie to wiedzą. A tak nie jest. Stąd w raporcie Pitt’a taki silny nacisk położono na edukację, informowanie i różne formy komunikacji.

Przeniesiemy to teraz na nasz grunt. Pytasz, czy uczymy się przez obserwację i analizowanie doświadczeń. Powiem dość brutalnie, instytucje publiczne praktycznie w ogóle nie uczą się na przykładach i doświadczeniach z powodzi. Żadna z refleksji z raportu Pitt’a nie znajduje się w strategiach działania naszych instytucji. Mimo że diagnoza wszystkich tych trzech grup rekomendacji pasuje jak ulał do naszych warunków. Wciąż w Polsce obowiązuje dziewiętnastowieczny system myślenia, który opiera się na czymś, co nazywam paternalizmem powodziowym. To znaczy, że państwo mówi do obywateli: my was ochronimy, tylko się do tego nie mieszajcie, a wszystko będzie w porządku. Problem w tym, że nie jest.

AH: Są według Ciebie jakieś specyficzne dla Polski problemy, które utrudniają lub przeszkadzają w sprawnym działaniu systemu?

RK: Spraw, na które warto zwrócić uwagę jest naprawdę sporo. Więc powiem tylko o kilku. Po pierwsze z naszych dokumentów wynika, że powódź to woda, która występuje z rzeki, bo jest jej za dużo. To zbyt ogólna definicja. Jakieś osiem, dziewięć lat temu robiłem z kolegami z Uniwersytetu Jagiellońskiego badanie postrzegania powodzi przez gminy. Pytaliśmy, jakie powodzie najczęściej u nich występują i które są najbardziej dewastujące.

Otóż przypadki opisywane jako wylewy z rzeki były na czwartym miejscu na południu Polski, a na trzecim w skali całego kraju. W czołówce pojawiły się powodzie szybkie, też z rzeki, ale o niezwykle dynamicznym przebiegu. To one zabijają najwięcej ludzi. Potem wymieniano powodzie spowodowane przez deszcze: spływy wody i błota po powierzchni terenu lub gromadzenie się wód w terenach bezodpływowych. Takich zjawisk w planach zarządzania ryzykiem powodziowym w ogóle się nie uwzględnia. A powodzie są różne. Przykładem może być zdarzenie, które miało miejsce w okolicach Bogatyni w 2010 r.: starosta zgorzelecki przesiedział ze swoim kierowcą całą noc na drzewie, bo ich samochód porwała woda. Ale powódź nie była efektem standardowego wylewu z rzeki, ale awarii zapory na Witce. To katastrofa obiektu – odrębny rodzaj powodzi, na który także trzeba się umieć przygotować. Inny przykład: w roku 2002, w Beskidzie Niskim mały potoczek Wilsznia zabił pięć osób w dwóch samochodach. To była błyskawiczna powódź – poziom wody, jak szacujemy, wzrósł o kilka metrów w ciągu godziny. Bardzo charakterystyczne było to, że poszkodowane osoby nie były mieszkańcami tego terenu – można powiedzieć, że nie wiedziały, jak się w takiej sytuacji zachować. W tym przypadku, podobnie jak w poprzednim, kluczowa jest świadomość ludzi, różne formy informacji (choćby na drogach) i system ostrzegania.

Inną kategorią są powodzie miejskie, które nas bardzo dotykają. Z analiz danych Państwowej Straży Pożarnej wynika, że na przykład w Warszawie było w ciągu kilku lat ponad 2000 zdarzeń spowodowanych zalaniem czy podtopieniem obiektu przez deszcz. Każdy mieszczuch to wie, bo praktycznie w każdym mieście są z tym problemy. A rozwiązaniem jest łapanie deszczu wszędzie tam, gdzie on spada. Po to, by go wykorzystać w przyszłości, choćby do podlewania, lub opóźnić spływ, co odciąży kanalizację, która często nie radzi sobie z odprowadzeniem wód.

Innym ważnym błędem, który popełniamy – to znów wiąże się z doświadczeniami – jest to, że nie gromadzimy informacji o powodziach i o stratach, które powodują. Ten „brak pamięci”, brak zasobów informacyjnych powoduje, że administracja, ale też samorządy nie uczą się na doświadczeniach. Do 2015 r. Główny Urząd Statystyczny zbierał dane o stratach powodziowych w majątku publicznym, potem to się skończyło i dziś o szkodach nie wiemy nic. Nie wiemy, ile traci sfera publiczna, sektor produkcyjny ani zwykli ludzie. Można odnieść wrażenie, że nikogo to nie obchodzi, choć konsekwencje tego są groteskowe. Na bardzo ważnych mapach ryzyka powodziowego – tzw. dokumentach prawnych – dane o stratach pochodzą z systemu niemieckiego – przeliczone jedynie do warunków polskich przez różnice PKB w obu krajach.

A przykładów zapominania o ważnych sprawach jest bez liku. Przykładem może być powódź w Elblągu w 2017 r., kiedy to kilkuset strażaków broniło przed wodą szpitala, w którym w piwnicach był węzeł energetyczny i stacja dializ. Woda zagrażała życiu pacjentów. A w Internecie można znaleźć zdjęcie tego samego miejsca z powodzi sprzed prawie 100 lat. I nikomu nie przyszło do głowy, że stacja dializ w takim miejscu nie jest dobrym pomysłem. Więc widać, że nie gromadzimy tych informacji i w efekcie nie wykorzystujemy handicapu, jaki nam daje doświadczenie.

AH: Czy zatem wiedza o powodzi, która może być przydatna w poszczególnych dziedzinach naszego życia, nie powinna być powszechna? Biorąc pod uwagę przykład szpitala, o którym opowiedziałeś, czy projektant, urzędnik wydający decyzję, być może konserwator nie powinien posiadać szerszej wiedzy na ten temat? Czy jako społeczeństwo nie uczymy się właśnie poprzez doświadczanie?

RK: Psychologowie przestrzegają, by nie oczekiwać, że ludzie będą się przygotowywać do czegoś, co zdarza się średnio raz na kilkadziesiąt lat. Człowiek nie inwestuje w sytuacje, które są bardzo rzadkie. W rozsądnie działającym systemie przypominanie o zagrożeniu powodziowym, stymulowanie działania różnych podmiotów to rola instytucji państwowych. Ale jeśli zdarzenia występują często, np. co kilka czy kilkanaście lat, sytuacja jest zupełnie inna.

Pamiętam, jak zaczynałem pracować z ludźmi żyjącymi na zagrożonych zalaniem terenach. Z kolegami opowiadaliśmy im, jak można się przygotować: jak zabezpieczyć dom, jak zablokować okienka do piwnic, żeby woda się nie wlewała, jak urządzić parter, by zminimalizować straty. Wszystko to na podstawie doświadczeń i materiałów amerykańskich, australijskich czy kanadyjskich. Wydawało nam się, że w Polsce nie ma takich przykładów. Dopóki nie zaczęliśmy jeździć w teren.

Pierwszym sygnałem była współpraca z mieszkańcami znad Białej Tarnowskiej, którzy protestowali przeciwko planowanej budowie wałów powodziowych. Byli na wycieczce w Niemczech, gdzie oglądali inne rozwiązania, bazujące na naturalnej retencji. Dużo wtedy rozmawialiśmy z ludźmi. Pamiętam wizytę u dwóch braci, którzy prowadzili warsztat samochodowy położony blisko małej rzeczki – dopływu Białej. Zalało ich zupełnie w 2010 r. Woda zabrała im kawałek terenu, zniszczyła ogrodzenia, zalała warsztat i dom. Straty były ogromne. Zapytaliśmy, czy przygotowują się jakoś do następnej powodzi. I tu zaskoczenie, bo okazało się, że wymyślili cały system zabezpieczeń. Najpierw umocnili brzeg potoku, bo zarząd melioracji odmówił im wykonania takiej pracy. Potem zbudowali system odwadniania terenu, zrobili zamknięcia na wjazdy do warsztatu i domu (zakładane tuż przed powodzią), opracowali plan ewakuacji aut. I kompletnie przerobili ogrodzenie, które w 2010 r. zniszczyła im woda, wyłamując nawet metalowe słupki. Teraz mogą je rozmontować w 10 – 15 minut. Podobnie przygotowują się do powodzi ich sąsiedzi, inni mieszkańcy tej dolinki. Niektórzy z nich włożyli ogromny wysiłek w budowę wałów przeciwpowodziowych. Ponieważ nikt się nimi nie interesuje i nikt nie doradza, uczą się na swoich błędach – po każdej kolejnej powodzi poprawiają swoje zabezpieczenia.

Takich przykładów działań podejmowanych przez zagrożonych ludzi jest mnóstwo. Z pracownikami z Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie przeprowadziliśmy badania, z których wynika, że ludzie reagują głównie na to, co często ich dotyka. Wtedy skutecznie się uczą. Ale ten mechanizm nie działa wobec instytucji państwowych.

AH: Czego najbardziej potrzebujemy w tej chwili w kontekście ochrony przed powodzią, w których obszarach Twoim zdaniem są luki? Biorąc pod uwagę, że mamy opracowane mapy ryzyka i zagrożenia powodziowego, a aktualizacje planów zarządzania ryzykiem powodziowym weszły w życie.

RK: Pytasz mnie o bardzo skomplikowaną rzecz, która wymaga złożonej dyskusji, bo powódź nie jest problemem hydrologicznym, ale problemem ingerującym w wiele elementów naszego życia. Przeciwdziałanie skutkom powodzi wymaga interdyscyplinarności – współpracy specjalistów wielu dziedzin, umiejętności koordynowania ich pracy, a przede wszystkim chęci słuchania różnych stanowisk, czego ewidentnie nie potrafimy robić. To powinno prowadzić do opracowania polityki ograniczania ryzyka powodziowego w Polsce, który stanowiłby punkt odniesienia do wszystkich innych działań w tym zakresie.

Kluczowym elementem tej polityki powinno być dążenie do zmiany paradygmatu w oparciu, o który planuje się działania. Co to znaczy? Wspominałem o filozofii ochrony przeciwpowodziowej w Polsce, która jest oparta na założeniu, że ochrona przed powodzią to rola państwa. Tak nie jest – jest wiele podmiotów, które mają kompetencje w tej dziedzinie. To przecież samorządy odpowiadają za planowanie przestrzenne, więc mogą wiele zrobić w zakresie nieuszczelniania powierzchni biologicznie czynnej czy ograniczania lokalizowania niektórych obiektów na terenach zalewowych. Nikt też lepiej niż właściciel firmy czy domu mieszkalnego nie zabezpieczy budynku lub nie zorganizuje w nim pracy tak, by w czasie powodzi straty były możliwie małe.

Ale by cokolwiek powstało – choćby wspomniana wcześniej polityka – potrzebne są nam dane, fakty z przeszłości, które pozwolą uczyć się na doświadczeniach, o czym właśnie rozmawiamy. Są to informacje o powodziach, miejscach ich występowania, szkodach, jakie spowodowały i podmiotach, których te powodzie dotknęły. Bez nich nie da się zrobić kroku do przodu.

Potrzebny jest też potencjał analityczny – obojętne, czy poprzez wyposażenie w odpowiednie zespoły instytucji publicznych, czy, co może rozsądniejsze, zacieśnienie współpracy z sektorem naukowym. Bo z tego mogą wynikać cele wspomnianej polityki. Przykład? Niepisanym założeniem wszystkich planów powodziowych w Polsce jest ochrona przed powodzią 1%, czyli taką, która średnio zdarza się raz na sto lat. Ale z map ryzyka wynika, że wartość oczekiwana strat dla powodzi, które średnio zdarzają się raz na dziesięć lat jest większa. Mówiąc ludzkim językiem, straty spowodowane powodziami dziesięcioletnimi w ciągu stu lat są trzy – cztery razy większe niż szkody powodowane przez rzadkie, stuletnie powodzie. Nic w tym zaskakującego – potwierdzają to dane światowych agencji reasekuracyjnych, np. MunichRe. Więc może warto podyskutować, czy nie należy skupić uwagi na mniejszych i częstszych powodziach niż w obecnych strategiach. To oczywiście temat do dyskusji, ale pokazuje, że potencjał analityczny trzeba uznać za kluczowy.

No i nie można pominąć doświadczeń innych podmiotów niż instytucje rządowe. Czyli mieszkańców, przedsiębiorców i samorządów. Choć tych przykładów nie jest wiele, to właśnie one stanowią tygiel, w którym wytapia się doświadczenie dla przyszłości, z którego powinniśmy korzystać. By nie zabierać czasu jeden przykład: kilkanaście lat temu wojewoda mazowiecki postanowił przygotować plan bezpieczeństwa powodziowego dla swojego województwa. Ku mojemu zaskoczeniu, nie zabrał się do tego po bożemu, czyli tradycyjnie, ale w bardzo nowatorski, jak na polskie standardy, sposób. Powstały wytyczne dotyczące sposobu budowania na terenach zalewowych i sposobów zabezpieczania gotowych budynków.

Wskazówki urbanistyczne sugerowały, jak kształtować teren zagrożony, jak powinny wyglądać drogi czy parkingi. Mówiło się o ostrzeganiu i o świadomości ludzi, co przerodziło się w dwie duże akcje edukacyjne w dwóch województwach. Jednak nasze służby wodne, powołując się na Unię Europejską, stwierdziły, że to nie wojewoda ma tworzyć plany, a KZGW i inicjatywa została zawieszona. Tak jakby jedno przeszkadzało drugiemu, a plany krajowe nie mogły uwzględniać tego, co dzieje się na szczeblu wojewódzkim. Ale nic z tych unikalnych doświadczeń województwa mazowieckiego nie przedostało się do planów zarządzania ryzykiem, jakie obowiązują dzisiaj w Polsce. Zmarnowane doświadczenie i praca setek ludzi.

AH: Czy spotkałeś się z innymi rozwiązaniami, zupełnie odmiennymi od krajowych, w zakresie ochrony przed powodzią? Co z powodzeniem funkcjonuje?

RK: Swego czasu duże wrażenie zrobił na mnie system ostrzegania w Anglii, którym wtedy zajęła się nowo powstała Agencja Środowiskowa. Bo łączył to, co może zrobić instytucja dysponująca prognozami, modelami i nowoczesnymi technologiami z wartościami, jakie mogą dać żywi ludzie. Agencja Środowiskowa ostrzega obywateli telefonicznie – co jest rozwiązaniem zdecydowanie lepszym niż smsy. Po drugie robi to automatycznie – ostrzega kilka tysięcy ludzi na godzinę. Po trzecie – gwarantuje coś, co jest dość rzadkie – uwiarygadnia system poprzez kontakt z żywymi ludźmi. Bo działania opierają się nie tylko na komunikatach telefonicznych, ale też na tzw. strażnikach powodziowych – ochotnikach z lokalnej społeczności. Oni dostają informacje jako pierwsi, są to dane bardziej szczegółowe, a ich zadaniem jest powiadamiać sąsiadów o zagrożeniu. Psycholodzy zwracają uwagę, że każdy, kto dostaje tak niezwykłą informację, jak ostrzeżenie, które może skutkować np. ewakuacją, stara się potwierdzić ją w innym źródle. Strażnicy powodziowi – poza innymi zadaniami – uwiarygadniają system automatyczny. Fajne rozwiązanie oparte o dużą wiedzę i budujące lokalne wsparcie.

AH: A jest coś, co zaskoczyło Cię pozytywnie w Polsce? Poza działaniami mieszkańców, o czym opowiadałeś wcześniej.

RK: Oczywiście! Pozytywne zaskoczenie dotyczy samorządu i systemu ostrzegania. W Polsce lokalne systemy ostrzegania, budowane przez gminy czy powiaty, rozwijają się od czasu powodzi w 1997 r. Skala tego przedsięwzięcia jest niemała, bo ilość automatycznych czujników pomiaru poziomów wody w rzekach i opadów jest porównywalna obecnie z tym, czym dysponuje IMGW. Jeden z najciekawszych systemów rozwija starostwo powiatowe w Tarnowie.

System pracuje dla mieszkańców zlewni Biała Tarnowska i okolic. Bazuje na odczytach z kilkunastu czujników pomiaru poziomów wody i opadów w tej zlewni. Starostwo zainwestowało w modele, które potrafią na podstawie opadów prognozować stany wody w Białej i kilku dopływach. Ale dodatkowo zakupiony został mały radar meteorologiczny, bo znaczna część lokalnych zagrożeń to powodzie opadowe. Dane z tych urządzeń napędzają pracujące całą dobę modele, które prognozują stany wody w rzece lub lokalny opad w dowolnym miejscu zlewni. System jest tak skonstruowany, że każde sołectwo może zostać ostrzeżone czterdzieści osiem godzin przed powodzią rzeczną i godzinę przed opadową. Ostrzeżenie ma trzy stopnie, zależne od tego, jaką warstwą wody – według prognozy – pokryta zostanie lokalna droga lub ile przewiduje się zalanych domów. Powiedzmy wprost – system w założeniach jest lepiej przemyślany niż krajowy system ostrzegania administrowany przez państwowe instytucje. Procedury są w początkowej fazie rozwoju, ale mam nadzieję, że pomysłodawcom i lokalnej społeczności przyniosą same korzyści.

[1]Roman Konieczny – specjalista ds. ograniczania skutków powodzi z wykorzystaniem tzw. metod nietechnicznych, projektowania lokalnych systemów ostrzeżeń, budowy lokalnych planów ograniczania skutków powodzi oraz komunikacji społecznej. Jest autorem, współautorem i inicjatorem wielu prac w tych dziedzinach, między innymi poradnika dla służb kryzysowych oraz nagrodzonych przez Ministra Środowiska materiałów dydaktycznych dla nauczycieli. Pracował w IMGW-PIB, gdzie przez wiele lat prowadził zespół ds. współpracy z lokalnymi samorządami. Przez 10 lat był redaktorem naczelnym kwartalnika „Poradnik Ekologiczny dla Samorządów”. Jest absolwentem Wydziału Budownictwa Wodnego na Politechnice Krakowskiej. Ukończył kilka kursów organizowanych przez NATO w zakresie łagodzenia skutków powodzi. Jest członkiem Koalicji Ratujmy Rzeki.

Assistant Icon

Używamy plików cookie, aby zapewnić najlepszą jakość korzystania z Internetu. Zgadzając się, zgadzasz się na użycie plików cookie zgodnie z naszą polityką plików cookie.

Close Popup
Privacy Settings saved!
Ustawienie prywatności

Kiedy odwiedzasz dowolną witrynę internetową, może ona przechowywać lub pobierać informacje w Twojej przeglądarce, głównie w formie plików cookie. Tutaj możesz kontrolować swoje osobiste usługi cookie.

These cookies are necessary for the website to function and cannot be switched off in our systems.

Technical Cookies
In order to use this website we use the following technically required cookies
  • wordpress_test_cookie
  • wordpress_logged_in_
  • wordpress_sec

Cloudflare
For perfomance reasons we use Cloudflare as a CDN network. This saves a cookie "__cfduid" to apply security settings on a per-client basis. This cookie is strictly necessary for Cloudflare's security features and cannot be turned off.
  • __cfduid

Odrzuć
Zapisz
Zaakceptuj

music-cover